WRÓCIĆ TUTAJ, TO MARZENIE MOJEGO ŻYCIA – Albert Kaplan (1918-2022)

2 lutego 2022 r. zmarł Albert Kaplan. Miał 103 lata. Postać niezwykła – sądecki Żyd urodzony jeszcze w czasach panowania Franza Josefa. Przed wojną emigrował do USA, jego rodzina zginęła w Holokauście. Nowy Sącz w niego wrósł i do końca życia był jego częścią. Nawet gdzieś tam daleko w LA. Dla nas był niezwykłą postacią, bo ile nasze pokolenie mogło znać ludzi urodzonych jeszcze w Austro-Węgrzech? Powiedzieć o Albercie – człowiek epoka – to nie powiedzieć nic. Dzięki uprzejmości syna zmarłego, Howarda, publikujemy artykuł opisujący podróż do kraju lat dziecinnych. Jest on jak wehikuł czasu, przenoszący nas do „Piekła” pachnącego drewnem, z różnymi dybukami i palonymi świecami szabatowymi. Tych historii już nie usłyszymy. Pozostało to co zapisano, to co nagrano. Tekst niezwykły, wzruszający.

Łukasz Połomski

***

Podróż do Polski. 1985.

Kiedy siadam obok ojca w samolocie z Warszawy do Krakowa, myślę o tym, że nigdy nie pamiętam, ilu miał braci i sióstr, choć ich zdjęcie wisi w jego domu. Zapinam pas i odwracam się. Z tyłu samolotu stoi uzbrojony polski żołnierz. Stewardesa informuje nas przez domofon w języku polskim i angielskim, że jeśli będziemy musieli wstać z miejsc, to prosimy o naciśnięcie przycisku.

Godzinę później, gdy hałaśliwy TU-24 schodzi w dół, mój ojciec mówi mi: Wrócić tutaj z dziećmi to marzenie mojego życia. Moja siostra musiała zostać w domu, aby opiekować się własnymi małymi dziećmi.

W 1937, kiedy mój ojciec miał 19 lat, jego ojciec zmarł na raka. Tydzień później, gdy był sam z matką w ich domu w Nowym Sączu, przyszedł czek od wujka z Los Angeles. Jego matka się załamała. Nagle przyszło mu do głowy, najmłodszemu w rodzinie, że ci dalecy krewni mogą mieć dość pieniędzy, by wywieźć go z tej nieprzychylnej Żydom miejscowości aż do Ameryki. Po niekończących się problemach z dokumentacją, w końcu rok później przybył do Los Angeles i od razu zaczął zabiegać, by sprowadzić swojego najstarszego brata. Wszystko się opóźniało. Wkrótce skończył się 1938, potem mijały pierwsze miesiące 1939. Raz po raz chodził do urzędu imigracyjnego. 1 września Hitler wdarł się do Polski i skończyły się możliwości wyciągnięcia jego rodziny z domu. Wojny nikt nie przeżył.

Albert Kaplan na Plantach.

W 1944 roku moja matka, którą mój ojciec poznał po wojnie w Los Angeles, została deportowana  – wraz z całą rodziną – z getta Beregszasz na Węgrzech: wepchnięta do wagonu i wywieziona do Auschwitz. Urodzony w 1950 roku, pamiętam, jak po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że coś się „zdarzyło” — mojej siostrze i mnie nigdy nie pozwolono oglądać filmów wojennych w telewizji, ale nie rozumieliśmy dlaczego. Zrozumiałem jako nastolatek. Na czas wycieczki do Polski, gdy odjeżdżamy taksówką, zostawiamy płaczącą mamę w Kopenhadze. Nie chce wracać do Auschwitz.

Wewnątrz mnie czuję drgawki, kiedy jedziemy do obozu koncentracyjnego. Po obu stronach drogi u podnóża Karpat są same zielone łąki. Mijamy małe, patchworkowe farmy z pszenicą spiętrzoną, czasem widzimy piękną Wisłę. Mój ojciec wydaje się spokojny, rozmawia z taksówkarzem i od czasu do czasu coś tłumaczy. Pyta kierowcę o zarobki, koszty utrzymania, ceny mieszkań, tematy, które często zajmują go w drugim życiu w Ameryce. Wkrótce wjeżdżamy na zatłoczony parking.

Ogrom Auschwitz-Birkenau, gdzie przejście obozu zajmuje mi 20 minut, zapiera dech w piersiach. Chcę widzieć wszystko.

W pewnym momencie przewodnik prowadzi mnie do drutu i patrzę na bliźniacze kominy pozostawione tam, gdzie zniszczyły się drewniane baraki bloku BIIC, baraki mojej matki. Wyobrażam sobie to miejsce, śnieg i błoto, a w środku moja matka, 17 lat, ogolona. Zbliżam się bardziej niż kiedykolwiek do zrozumienia jej doświadczenia, a potem uświadamiam sobie, najpierw z frustracją, a potem z akceptacją, że nigdy tak naprawdę nie zrozumiem. Zostajemy na pięć godzin. Wreszcie mój ojciec, który dobrze znosił wizytę w obozie, już nie może.

Kraków rozczarowuje mojego ojca. Eleganckie średniowieczne miasto, które przetrwało nazistów, podupada pod rządami komunistów. Farba łuszczy się; kamienne elewacje są pokryte sadzą. Większość klubów nocnych i tętniących życiem restauracji została zamknięta. Wszędzie jesteśmy atakowani przez ludzi, którzy oferują sześciokrotną stawkę bankową za dolary. Zatrzymujemy się w kawiarni na świeżym powietrzu na wypełnionym gołębiami rynku. Coca-cola jest ciepła. Klimatyzacji nie ma, a kostki lodu pływają rzadko.

Na krakowskim cmentarzu żydowskim, podobnie jak na cmentarzu na skraju warszawskiego getta, znajduje się pamiątkowy mur ułożony z fragmentów nagrobków. Po wojnie ktoś zebrał porozrzucane macewy, które udało się znaleźć, a ponieważ nie można było ich przywrócić do dawnych miejsc, stworzył z nich pomnik. Groby zalegają cmentarz, nie ma miejsca na rozbudowę. Niedawno zmarłych Żydów chowano na chodnikach. Na nagrobkach tych, którzy zginęli od czasów wojny, wyryte są imiona krewnych wymazane w obozach.

Przed zachodem słońca w piątek docieramy do synagogi Tempel na jedyne tego wieczoru nabożeństwo żydowskie w mieście. Pobliska Synagoga Remu będzie otwarta w sobotę rano. Przed wojną Kraków miał ponad 300 synagog obsługujących 60 000 Żydów. Słyszymy, że w mieście jest obecnie od 200 do 600 Żydów.

Na ławce przed Synagogą Tempel siedzi kilkunastu starców. Mój ojciec jest zmartwiony tym, co pozostało z krakowskiego żydostwa. Przyjeżdża jeszcze kilka osób. Ojciec rozmawia z nimi, mówi, że jest z Nowego Sącza i pyta, czy zostali tam jacyś Żydzi. Stara kobieta mówi, że zna przynajmniej jedną rodzinę i podaje nam adres.

Gdy wchodzimy do budynku, ktoś odciąga nas na bok i prosi o pieniądze. Zniechęcony, daje im. Czterdziestu starych ludzi w pobliżu synagogi nie zapełnia domu modlitwy przed rozpoczęciem nabożeństwa. Nikt nie zaprasza nas do domu na piątkowe wieczorne posiłki, co było zgodnie z tradycją przyjmowania gości. Wygląda na to, że niewiele mogą.

W sobotę rano, kiedy wyjeżdżamy z hotelu, aby pojechać do Nowego Sącza, nagle słyszę dużą grupę ludzi mówiących po hebrajsku. Podchodzę i mówię do nich. Mój tata nadrabia zaległości i mówi w jidysz. To ocaleni izraelscy Żydzi, którzy do Polski w poszukiwaniu wspomnień. Z autobusu wycieczkowego podchodzi do nas inny mężczyzna, który usłyszał, mówi do mojego ojca w jidysz, a do mnie po angielsku. Jest ocalałym mieszkającym w Nowym Jorku, tutaj jest z dwójką swoich dzieci.

Mój ojciec umówił się z tym samym taksówkarzem, który zawiózł nas do Oświęcimia, żeby zawiózł nas do Nowego Sącza, gdzie przenocujemy u krewnego i w zasadzie będzie do naszej dyspozycji. Za dolary, jak sądzę, zawiózłby nas aż do Moskwy, gdybyśmy o to poprosili. To dla mnie niesamowite, jak przyjacielski jest mój ojciec w stosunku do kierowcy, który ma niewiele ponad 30 lat, i do wszystkich Polaków, których spotyka. Spodziewam się, że będzie zdystansowany. Rozdaje złotówki kierowcom, pokojówkom, odźwiernym – ale nie z potrzeby udowodnienia, że ​​uciekł tylko z walizką i wrócił w znacznie lepszej sytuacji niż którykolwiek z nich. Wyjaśnia po prostu: Potrzebują pieniędzy. Wydaje mi się, że straciwszy wszystko, utożsamia się z ludźmi, którzy mają niewiele. Jest równie hojny w Los Angeles.

Kręcąc się przez góry, mijamy małe gospodarstwa, każde z akr lub mniej ziemi i kilkoma krowami. Wszędzie skoszona pszenica suszy się w powiązanych stosach na słońcu dokładnie tak, jak za czasów mojego ojca.

Zbliżamy się do Nowego Sącza, a on jest podekscytowany i zdezorientowany. Nie pamiętał nazwy ulicy, którą opuścił 47 lat wcześniej. Są mosty, ale nie może znaleźć rzeki w pobliżu swojego domu. Zatrzymujemy kilku ludzi i nagle wyskakuje nazwa jego ulicy — „Kraszewskiego”. Kierują kierowcą i mówią mu, że droga, na którą wjechaliśmy, nie istniała przed wojną.

Przed dawnym domem rodzinnym.
Ulica Kraszewskiego 1985 r.

Skręcamy w starą drogę i nagle ojciec wszystko rozpoznaje. Dorastał tutaj. Wskazuje obszar po prawej stronie, instruując kierowcę. W ciągu kilku minut wjeżdżamy na jego ulicę. Niektóre domy są oczywiście nowe, inne dość stare. Jest szansa.

Kierowca zwalnia. Ojciec wskazuje i mówi: Ten budynek był szpitalem żydowskim. Obraz znajduje się w Encyclopedia Judaica. Jesteśmy blisko, zaledwie kilka drzwi  od domu. Patrzy przez okno. Idziemy dalej, powoli, powoli. Pozostało tylko kilka budynków, zanim ulica wpada w ślepy zaułek rzeki. Dochodzimy do rzeki. Nic.

Wracamy. Na domach są numery. Zastanawiam się, czy po tych wszystkich latach byłyby takie same. Ojciec nie pamięta adresu. Wracamy do szpitala, obecnie budynku mieszkalnego, punktu orientacyjnego, od którego zaszliśmy za daleko. Wskazuję na otwór między dwoma budynkami. Może dom oddalił się od ulicy? Ojciec przechodzi przez otwór. Nie, mówi, kiedy wchodzimy na podwórko.

Nagle jest poruszony. Jest blisko. Myślę, że jesteśmy obok. Skręca w lewo. To jest to. To jest ten dom.

Niektórzy wychodzą — w końcu jesteśmy na ich podwórku. Wyjaśnia, że ​​mieszkał w tym domu przed wojną. Są ciepli, przyjaźni, zapraszają nas do środka. Po dotarciu tak daleko jestem zdumiony, kiedy Ojciec odmawia.

Wracamy na ulicę. Rodzina mojego ojca wynajmowała ten dom, więc nie ma podejrzenia, że ​​ci ludzie zabrali jakiś majątek. Szukałem trzech stopni do drzwi wejściowych, wyjaśnia, gdy stoimy przed pierwszym stopniem. Ale za moich czasów nie było chodnika. To mnie zdezorientowało. Poza tym ulica nie była wybrukowana tak, jak jest teraz.

Wracamy do taksówki i jedziemy w stronę hotelu. Ojciec każe kierowcy zawieźć nas do sklepu, gdzie może kupić szal dla mamy. Wydaje się, że zakup szala tutaj jest potwierdzeniem pewnej ciągłości. Po tym, jak wszyscy zostali zamordowani w tym miejscu, jest w stanie powiedzieć: Mam żonę, a oto mój syn. To właśnie sprawia, że ​​ta podróż jest dla niego ważna. Zameldujemy się w hotelu.

Godzinę później wracamy do domu. Wchodzimy do kuchni. Mój ojciec przywiózł gumy, czekoladki i papierosy Camel. Rodzina jest bardziej niż chętna, abyśmy przyszli, ale wierzę, że byłaby równie gościnna bez prezentów. Nie ma pieca na węgiel, ale ojciec zwraca uwagę na stare wyżłobienia w podłodze, po obu stronach kuchenki gazowej.

Przyniósł kamerę wideo i filmuje. Jest bardzo podekscytowany i muszę mu przypomnieć, żeby przestawił się na zdjęcia w pomieszczeniach. Zrujnowana jadalnia leży po drugiej stronie kuchni. Mówi mi, o ile to wszystko było czystsze w jego czasach. Madonny i krucyfiksy spoglądają w dół ze ścian. Moje dwie siostry, mój brat i ja spaliśmy tutaj. Najstarszy, Junek, był dentystą i spał w swoim gabinecie. Zatrzymuje się. To niesamowite, nie pamiętam, jaki jest mały. Pokój musi mieć wymiary 8 na 10 stóp.

Przez ten pokój wchodzimy do sypialni jego rodziców. Jest nieco większa. To tyle, cały dom. Toaleta jest na zewnątrz. Mieszkało tu siedmioro z nich, mieli służącą, która spała w kuchni. Ojciec nigdy nie czuł się biedny; inni żyli w znacznie trudniejszych warunkach.

Na dziedzińcu z jednej strony spod  bruku widać rozpadające się schody. Była tam fabryka wody sodowej. Kurczaki gdakają. Tam też trzymaliśmy kurczaki, obok wychodka. Odciąga mnie na bok, w jego oczach pojawia się nagły błysk. Słyszałem od Miny [kuzynki, która przeżyła, teraz mieszka w Tel Awiwie], że mój brat zakopał złoto na podwórku. Nie chcę żadnej części z tego, ale czy uważasz, że powinienem im powiedzieć? Prawdopodobnie mogliby z niego skorzystać.

Nie wiem.

Ojciec zastanawia się przez chwilę. Niemcy wykrwawiali Żydów w getcie, powoli zmuszali ich do oddawania na żywność wszystkich ukrytych kosztowności. Moja mama musiała pewnie je wykopać, żeby jeść. Jeśli im powiem, a nie znajdą, może to być dla nich frustrujące.

Stara kobieta siedzi na schodach na sąsiednim podwórku. Podchodzimy i on ją rozpoznaje. Jest nie-Żydówką, która mieszkała przed wojną w tym samym domu. Ona też Ojca pamięta i mówi mu, że kiedy wyznaczano tu getto, musiała się wyprowadzić. Wracamy do tego, co było jego podwórkiem. On wzdycha. Dobrze jest wrócić do korzeni i odświeżyć je po tylu latach. Wracamy do domu. Kobieta pyta, czy chce zobaczyć piwnicę. Jaka piwnica? W jego czasach nie było piwnicy. Unosi drzwi w kuchni, a on sobie przypomina. Oczywiście. Trzymali tam ziemniaki.

Pół godziny później wsiadamy do taksówki i zaczynamy odjeżdżać. Nagle za nami biegnie młody chłopak. Zatrzymaliśmy się. To wnuk starej sąsiadki. Chce o coś zapytać mojego ojca. Kobieta woła z chodnika. Twój brat dentysta, czy przeżył? Głos mojego ojca drży, gdy odpowiada: Nie.

Jedziemy kilka minut na cmentarz żydowski. Wysoka do pasa trawa kołysze się między resztkami nagrobków. W Los Angeles mój ojciec pokazał mi przedwojenne zdjęcie grobowca jego ojca: Piękne granitowe i marmurowe pomniki tłoczyły się na całym obszarze, wielkości dwóch miejskich bloków. Teraz praktycznie wszystkie macewy zniknęły. Tu i ówdzie z trawy wystaje kawałek nagrobka. W pobliżu centrum cmentarza znajduje się odbudowany ohel, czyli sanktuarium, które stoi nad grobem reb Hajima Halberstama, założyciela chasydów sanzerskich, który zmarł pod koniec XIX wieku i którego wyznawcy rozciągają się od Stanów Zjednoczonych po Izrael. Podchodzimy do ohelu; potem ojciec nagle odchodzi i opiera się o wyprostowany nagrobek. Płacze głośno i mocno, pierwszy raz załamał się.

Albert Kaplan samotnie maszeruje przez cmentarz w Nowym Sączu.

Podchodzę i kładę dłoń na jego ramieniu. Wyciąga z kieszeni kartkę po hebrajsku i zaczyna odmawiać kadisz. Mówię z nim. – Teraz czuję się lepiej – mówi, wycierając oczy. Chodź, chcę zobaczyć, czy mogę ci pokazać w przybliżeniu, gdzie został pochowany mój ojciec.

Brodzimy w trawie. Naprzeciwko cmentarza ktoś skosił trawę i suszył na słońcu. Do sprzedania? Używana jako pasza? Kto? Ojciec odnajduje bramę, która kiedyś była głównym wejściem. Szukam znaków głównej drogi, aby się zorientować. Zatrzymuje się, by przeczytać nazwiska na kilku kamieniach, mając nadzieję, że odnajdzie ojca. Szukamy w gęstej trawie, nie możemy znaleźć żadnej wskazówki. Mój ojciec szybko się poddaje. Bez słowa mija mnie i biegnie do samochodu. Fotografuję go od tyłu, małego, samotnego Żyda, szarżującego przez wysoką trawę.

Mój ojciec zna Nowy Sącz tak, jakby wyjechał tydzień wcześniej, a nie pięć dekad temu. Wszędzie były żydowskie sklepy. Wskazuje na kamieniczki otaczające duży brukowany rynek. Na 40 tys. mieszkańców Nowego Sącza 17 tys. stanowili Żydzi. Przechodzimy przez ulicę i idziemy dalej wzdłuż placu. W jego centrum wznosi się stary ratusz. Ojciec zatrzymuje się na rogu i patrzy na trzy okna. Tam mój brat Junek miał gabinet dentystyczny, ale nie chcę tam chodzić. Przyspiesza tempo.

Obiad jemy w restauracji, która dawniej była sklepem obuwniczym należącym do przyjaciela rodziny. Mówimy o jego bracie Szmerku, który został zastrzelony trzy dni przed końcem wojny. Chociaż praktycznie nigdy nie widziałem ojca popijającego w porze lunchu, to on zamawia wódkę. Kelnerka przeprasza: Jest dopiero 12:20. Aby pomóc w zwalczaniu problemu alkoholizmu, rząd zabronił podawania alkoholu przed godziną 13:00. Nawiązuje się rozmowa o jego przyjeździe z Ameryki, aby tu odwiedzić stare kąty, a ona uśmiecha się i przynosi wódkę.

Gdy wychodzimy z restauracji, ojciec mówi: Śniło mi się, że Szmerek żyje gdzieś w kibucu, że nie starałem się go znaleźć.

Obejmuję jego ramię. Miałem bardzo ciężki dzień – kontynuuje – Chcę teraz przejechać się do tej miejscowości wypoczynkowej Krynica. To około godziny. Pomoże mi się to zrelaksować. Ale najpierw chce iść do synagogi.

Masywna kamienna synagoga stoi przy placu. Cały ten obszar był pełen domów żydowskiej dzielnicy, które zniknęły bez śladu. Tablica na zewnątrz informuje, że budynek był niegdyś synagogą, odrestaurowano ją w latach 1976-1982. Obecnie jest to państwowe muzeum sztuki. Wewnątrz wejścia wisi duży, piękny czarno-biały rysunek przedstawiający wygląd synagogi przed splądrowaniem przez Niemców.

Z pamięci, a nie z rysunku, ojciec wyjaśnia, jak wyglądała synagoga, kiedy przychodził tu z ojcem. Teraz nie ma już nic w środku, z wyjątkiem rysunku, wskazującego na to, co kiedyś tu było.

Gdy jedziemy w kierunku Krynicy, ojciec mówi: Co za przeżycie. Doświadczenie życia. Mam nadzieję, że ma to dla ciebie takie samo znaczenie, jak dla mnie. Później, po powrocie do Stanów, ojciec nie może zrozumieć, dlaczego zmarnował całe popołudnie na wyjazd do Krynicy.

Wczesnym wieczorem spacerujemy po Nowym Sączu. Kiedy kierujemy się na Jagiellońską, główną ulicę, otoczoną przez zaciemnione trzypiętrowe kamienne budynki, mój ojciec wyjaśnia: Tutaj wszyscy chłopcy i dziewczęta przychodzili się spotkać. Dochodzimy do skrzyżowania. Chodźmy tą ulicą do rzeki, w której kiedyś pływaliśmy. Jest park. Mówi mi, że przychodził tu na randki.

Wracamy ulicą Jagiellońską. Tu mieszkał jeden z moich najbliższych przyjaciół z dzieciństwa. Ulica jest teraz dla mnie taka wąska. Jeździła tu polska kawaleria, trzy, cztery ramię w ramię. My mieliśmy parady syjonistyczne.

Zaglądamy do mieszkania rodziny żydowskiej, której nazwisko otrzymaliśmy w krakowskiej synagodze. Nikogo nie ma. Wychodzi sąsiadka. Mój ojciec mówi, że tu dorastał, że jest Żydem. Nie ukrywa tego przed nikim. Jest bardzo ciepła, wyjaśnia, że ​​starsza kobieta prawdopodobnie poszła do parku i powinna niedługo wrócić. Gdy wychodzimy, ojciec zauważa, że ​​dla młodych Polaków Żydzi muszą wydawać się eksponatami muzealnymi. Słyszymy, że Żydzi są teraz czczeni, ponieważ żydowscy dysydenci w ZSRR są postrzegani jako awangarda antysowieckiej agitacji.

Chodzimy po mieście. Nad nami góruje XV-wieczna kolegiata św. Małgorzaty, zwieńczona dzwonnicami i krzyżami. Zawsze się bałem, kiedy tu szedłem. Musiałem tędy przechodzić codziennie w drodze do szkoły. Idziemy dalej wzdłuż kościoła. Miałem sen rok, półtora roku temu. Idę tą ulicą. – Przerywa. Zastanawiam się, czy będę miał sny o tej podróży?

Przechodzimy przez most nad rzeką w kierunku górnego końca ulicy, przy której mieszkał. Opowiada mi historię powodzi z 1934 roku. Słyszałem to już wcześniej. Miał 16 lat, był sam w domu z matką, gdy rzeka podniosła się podczas ulewy i wpadła do ich domu. Wyciągnął stół, pomógł matce przejść przez okno i wyjść na zewnętrzne schody, które prowadziły na strych. Nagle, nieoczekiwanie, łzy napływają mi do oczu. Teraz mogę sobie to wszystko wyobrazić.

Próbujemy ponownie z żydowską rodziną. Światło jest włączone. Spotykamy kobietę po siedemdziesiątce i jej kilka lat starszego ode mnie syna. Mieszkanie jest duże, śliczne. Jest lodówka i telewizor. Niedawno zainstalowano łazienkę przy kuchni. Kobieta podczas wojny ukrywała się w lesie, a potem wróciła tutaj.

Pytam przez ojca, ilu Żydów jest w Nowym Sączu. Ku mojemu zdziwieniu nie od razu wiedzą i zaczynają liczyć na palcach. Było ich dziewięć, ale jej mąż zmarł rok temu; więc teraz jest ich osiem.

Wiedzieli, że odwiedzają ich czasem jacyś Żydzi. Młody człowiek pilnuje cmentarza, a gdy tylko wyszliśmy, mieszkający obok Polacy pobiegli powiedzieć mu, że są tam jacyś ludzie. Dowiadujemy się więcej o cmentarzach żydowskich w małych miasteczkach. Naziści obrobili nagrobki, a następnie wybrukowali nimi ulice. Po wojnie rząd polski wyciągnął tablice nagrobne, ale nie mając możliwości rozeznania, skąd one pochodzą, wywoził je losowo na różne cmentarze. Młody dozorca pyta, jak ma na imię mój dziadek; zna wszystkie kamienie znajdujące się obecnie na cmentarzu. Ojciec mówi mu niechętnie, z powodu nieuniknionego rozczarowania. Dozorca nie pomógł, nie znał macewy.

Wyczytałem na twarzy mojego ojca, że ​​jest coś, czego mi nie tłumaczy. Pytam. Ciągle mi mówi, że nie powinienem był chodzić na cmentarz bez niego – wyjaśnia mój ojciec. Młody człowiek chce pieniędzy, które otrzymałby jako napiwek. Wie już, że 68 chasydów sanzerskich przyjedzie w przyszłym tygodniu z Nowego Jorku, aby odwiedzić ohel reb Halberstama i umieścić na grobie notatki z błaganiami. Mój ojciec daje mężczyźnie 20 dolarów.

Jest sobotnia noc, w kolejce do postoju taksówek na zewnątrz, pijacy chwieją się po obu stronach. Niedzielny poranek. Kiedy wyjeżdżamy z Nowego Sącza, pytam ojca, jak się czuje. Jestem bardzo zadowolony, mówi, Ludzie mówili mi, że będzie mi przykro, że będę żałował. Ja nie. To jest coś, co chciałem robić przez całe życie. Nie wie jeszcze, że nie będzie dobrze spał przez następne sześć miesięcy.

Wkrótce niebo ciemnieje, a deszcz uderza o przednią szybę. Przejeżdżamy przez małe miasteczka. Wszędzie ludzie chodzą po drogach, kierując się na mszę. Stoją przed zatłoczonymi kościołami, trzymając w deszczu parasole, słuchając nabożeństwa przez głośniki. Przypomina mi się słowo, które zobaczyłem nabazgrane wielkimi literami na ceglanym murze w Warszawie: „JUTRO” — „JUTRO”.

Albert z synem Howardem i wnukiem – 2021 r.

Kiedy samolot British Airways startuje w poniedziałek po południu, zdaję sobie sprawę, że kiedy będę miał dzieci, wrócę z nimi do tych miejsc.

Howard Kaplan

Artykuł w wersji anglojęzycznej ukazał się na blogu Howarda Kaplana.

Dziękujemy Autorowi za zdjęcia i zgodę na opublikowanie tej historii.